We wrześniu gotowałam rozmaite zupy:
Grzybową:
w składzie m.in purchawki, huby i brązowe opieńkowato-muchomorowate oraz krowiak podwinięty.
To co zebrałam za pierwszym razem okazało się jadalne i pod ochroną.
Ta zupka to drugi wyjazd, gdzie z kolei brakowało niejadalnych, a grzyby zjadliwe zajęły mi pół wanny.
Gotowałam też zdrową zupę z piołunu i mchu
A także z pokrzywy i barwinka z mnóstwem witamin i soli mineralnych
Pamiętając, że kolor wzmacnia apetyt pichciłam też zupę z czerwonych roślin znalezionych na działce, ta roślina to SZKARŁATKA, o której to można poczytać na Blogu Niedzielnym.
Dzięki! Wiem w końcu, co to za dziwo rośnie u mnie.
W te zupy wkładałam wełnę
oraz to co znalazłam - ocet, sodę, majeranek, kurkumę, dezodorant w płynie za 3,99, kilka kropli płynu do mycia garów, sól - to wszystko wg własnej fantazji i z polotem.
Rezultaty na próbkach były zupełnie inne niż na wełnie w motku
na przykład tu ciemny brąz z zupy krowiakowo-purchawkowej na próbce dał popiel na motku. Wełna była w kolorze naturalnym jak próbka w środku.
Uzyskałam w sumie takie kolory:
ciemny brąz - czerwone roślinki, potem dodałam czerwoną paprykę w proszku,
ciemny beż - piołun, mech, dezodorant ok 1 łyżki
szary - grzyby
słoneczny - zielone rośliny i kurkuma ok 2 łyżek stołowych
brudny żółty - majeranek otarty i wrotycz
Ponieważ ten ostatni kolor najładniej pachniał, a i otrzepywanie z majeranku było cudne
ale był najmniej zdecydowany to poszłam na całość i ugotowałam tą wełenkę w bardzo naturalnych środkach czyli TAKICH CUDACH:)))))
Blisko już był koniec przydatności.
Jak wylałam wywar to rozgotowane tabletki wgniotłam drewnianą pałką w poszczególne miejsca, i wyszła z brudnej żółci morska bryza! Miejsca z rozgniecionych tabletek są mocniej zabarwione.
Teraz to wygląda tak:
W apteczce widzę niepotrzebny dentosept, jodynę, znalazłam kawę zbożową zdatną do spożycia do marca 2008 (!)......
Chyba coś pogotuję jeszcze.
Podsumowanie:
Starałam się uzyskać kolory z pomocą natury. Nie miałam żadnych dodatków typu ałun czy inne siarczki. Farbowałam w kąpielach w garze emaliowanym. Wełny były odtłuszczone przez wypranie w Ludwiku. Dezodorant dodałam w jednej kąpieli, bo było aluminium jakieśtam.
Ocet miał utrwalać barwę. Sól zwiększać temperaturę.
Większość wełen leżała po nocce w wywarze, ale niektóre od razu płukałam.
Nic się nie rozpadło.
Wszystko zostało wyprane w płynie do wełny i wypłukane w Lenorze by łuski pozamykać. Nic nie puszcza kolorów, tylko ta farbowanka tabletkowa lekko mi wodę na niebiesko zabarwiła, ale bardzo nieznacznie i powinno po jeszcze jednym praniu całkowicie ustać.
Niechcący ugotowałam jednego małego ślimaczka, natomiast uratowałam wszystkie szczypawki, które nagle podtopione w garze zaczęły latać po brzegu gara i roślinach na wierzchu.
Stałam cierpliwie i każdej z osobna podawałam pomost ze ściereczki, one po niej wchodziły, ja je wtedy do słoika łaps po kolei, a potem Synuś wyprowadził towarzystwo na świeże powietrze i na krzaczki dokoła podwórka.
Gotowałam będąc już na bezrobociu, miotając się z moim garem pomiędzy garami na gotowanie wody do mycia i zwykłymi zupami do zeżarcia.
Bacznie mnie obserwowano, czy aby nic nie pomylę, mąż o Dejanirze snuł opowieści i psuł dobry nastrój.
A ja cierpliwie, nie słysząc znosiłam kolejne roślinki, a potem gar został wyszorowany, odkażony i oddany mężowi, bo dowiedziałam się, że taki sagan to on sobie na bigos kupił! Ja byłam przekonana, że na moje farby!
Z ostatniej chwili:
Ponieważ zwykle przy remoncie sprząta się i odnajduje wiele frapujących skarbów, to ugotowałam ostatnią w tym sezonie zupę.
Do gara stalowego wrzuciłam tą odnalezioną kawę Kujawiankę z 2008 r i pół paczki takiej samej z 2007!!!!! roku. Matko, ale chomiki......
Ugotowałam wywar pomna majeranku co się z wełny sypał na cały dom i przecedziłam przez sito. W skład zupki wszedł jeszcze pęk kopru, co go nie wykorzystał Władca Kuchni. Zapach był boski, ale kolor znów nieciekawy wychodził.
Dolałam więc rywanol w ilości ok 2 łyżek. Ważność mu przeszła w czerwcu.
Całość utrwaliłam mężowskim winem owocowym, co mu skisł dokumentnie w ilości ok 1-1,5 litra.
Po zawrzeniu moczyła się wełenka całą noc. Rano z brązowej zupy po opłukaniu, wypraniu w płynie do wełny i kolejnych płukaniach pojawił się ciepły, bardzo miły kolorek. Co prawda ta sama grupa kolorystyczna, ale jednak różnica jest:
I tu komplet moich brązów, beżyków i złota, ten motek z buźką to ta ostatnia zupa, a na dole po lewej kawałek morskiej i po prawej kawałek szarej.
I koniec babrania na jakiś czas!
Czekam na urzet, ale wykluły się trzy roślinki i chyba padły.
Nie poddaję się jednak, jakieś pomysły na pewno przyjdą.
WAŻNE! Leki utylizujemy we APTECE! Nie wolno ich wrzucać do kubła z odpadkami. Ja tu użyłam takich, które rozpuszczone w wodzie nie zrobią szkody. Antybiotyki do APTEK! I nieznane maści też. Bardzo Was proszę!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Ania! f a n t a s t y c z n e kolory.
OdpowiedzUsuńWełenki cieniutkie i równiutkie - ciekawe, co z nich pięknego powstanie???
Bezrobocie najwyraźniej Ci służy:)
a poczucie humoru nie opuszcza!!! Pozdrawiam!
Izo, nie jestem twórczynią tej wełny. Ja ją tylko zabarwiłam. To zapasy mieszanki wełny owczej i jagnięcej 50/50. Kiedyś kupiłam tego cały wór i pilnuję przed molami. Już mi niewiele zostało, bo z niej robiłam różne rzeczy. A z tych zabarwionych chyba swetry w folkowym stylu.
OdpowiedzUsuńAniu, rozśmieszyłaś mnie do łez :):):) Zobaczyłam Cię w tej kuchni ....
OdpowiedzUsuńPodoba mi się gama kolorystyczna jaką uzyskałaś i pomysł na wykorzystanie tego, co znajduje się w szafkach kuchennych. Wiem już do czego wykorzystam przeterminowane kakao :)
.... urzet chyba nikomu nie wyrósł okazały. Mam jeszcze trochę nasion i wyślę Ci do wysiania wiosną :)Wszystko na wiosnę rośnie , więc i urzet nie ma co kaprysić ;)
OdpowiedzUsuńElu, to mój czynny udział w sprzątaniu. Ale też duszę miałam na ramieniu jak dodawałam wynalazki czy ta wełna przetrwa! Już widziałam oczami wyobraźni rozpadające się włókna.
OdpowiedzUsuńPróby siłowe były, udało się!
W całej tej historii widać, jak ja na bakier jestem ze zdrowym rozsądkiem, ale z drugiej strony szlaki trzeba przecierać :))))
A tak z lekami to jak widać użyłam tylko tych, które nie zrobią szkody. Mam na mysli późniejsze ich wlanie do zlewu. Broń Boże przed taką zabawą z lekami, których składu nie rozumiemy. Takie utylizujemy w APTECE!
Muszę tą notkę dodać koniecznie.
Elu - jeszcze coś zielonego wystaje, może przetrwa! Ale z góry dziękuję!
OdpowiedzUsuńWnuczka mojej siostry jakiś czas temu wsypała do pralki paczkę herbaty. Stwierdzono to po fakcie - a prane były jasne i delikatne rzeczy...Może masz gdzieś przeterminowaną herbatę?Nawet z hibikusem?Świetne są Twoje eksperymenty. Bardzo Ci kibicuję. Ostatnio zaświtała nawet mi myśl o farbowaniu. Mniej niż myślenie na ten temat.Taka odległa kometa...:)))
OdpowiedzUsuńTkaitko - czasem trzeba poszaleć. Inne Panie już dawno odkryły jak wydobyć zieleń, czy czerwień. Ja postanowiłam trochę sobie powarzyć, bez oczekiwania na cuda. Doszłam do wniosku, że wszystko można przefarbować chemią jeśli nie wyjdzie. A jak korciło, żeby dosypać farby z proszku!
OdpowiedzUsuńHerbaty takiej akurat nie mam, ale zawsze można kupić najtańszą :))) Popróbuj mimochodem, przy okazji, to fajne zajęcie!
Kakanko, kolorki super. A powiedz, bo jakoś z postu się nie zorientowałam, co dało taka morską zieleń? Jakie to były tabletki i co do tego?
OdpowiedzUsuńLink jest pod tą buźką :)))))), pod zdjęciem z kotem. Poprawię posta bo kolor linku jest niewidoczny
OdpowiedzUsuńTy czarownico!
OdpowiedzUsuńPrzekonałaś mnie, farbuję!!!!!:)
No to się będzie działo, jak Sara w garach zamiesza! Ty masz fantazję więc na mur będzie ciekawie!
OdpowiedzUsuńNiesamowite te zupki...ale ten wyciąg z konika morskiego, no nie wiem...
OdpowiedzUsuńCzytałam w napięciu!
Lubię TO :)
OdpowiedzUsuń